2021 był to dziwny rok, HEHE, ale serio, w moim słuchaniu muzyki też. Mnóstwo słyszałem nowości, ale nie miałem dość przestrzeni, żeby do wielu wracać. Moje Wrapped jest niemiarodajne, bo najważniejsze płyty szybko znikały z moich streamingów i w fizycznych wydaniach trafiały na moją półkę. Byłem na zadziwiająco wielu koncertach, wręcz i na festiwalach, ale jeszcze ich więcej sam współorganizowałem. Rok, a zwłaszcza jego druga połowa, brzmiał dla mnie jak dwa Festiwale Polska z Offu i nowy album Dla Kontrastu, który nagraliśmy i wyszedł ledwo dwa tygodnie temu. Nie gwarantuję więc, że to, co przeczytacie poniżej, to tylko prawda. Ale też i nie kłamstwo – spróbujmy!
Najczęściej słuchane płyty:
Ifi Ude – „Ludevo”. Nadzwyczajna rzecz. Taneczny pop. Bardzo kobieca piosenka autorska. World music, a może po prostu folk; słowiański, ale i afrykański. Wokalny performans, zdradzający nie tylko imponujące skille, ale i skalę. Świetnie zebrany zespół współgrających z wokalistką/kompozytorką muzyków. Doskonała produkcja, która sprawia, że ta mieszanka składa się na zwarty i spójny album. Piękne, dopracowane wydanie. Wiedzieliśmy to wszystko przed, absolutnie zasłużoną, nominacją do Paszportu Polityki!
Fanfara Awantura – „Prawdziwie polskie techno”. Niepozorny wydaje się ten album na pierwszy odsłuch, mimo pomysłu przeniesienia tradycyjnych tanecznych rytmów na transowe struktury – może za monotonny, może za natarczywy brzmieniem. Ale zaprzyjaźniłem się z nim bardzo, kiedy wsłuchałem się uważnie w kolejne warstwy, wyglądające spod wiodącej, potężnej sekcji dętej, ujawniające niespodziewane barwy, a to syntezatorowymi plamami, a to połamaną rytmiką. Mógłby to być projekt za ambitny i niszowy, mógłby zbyt płasko interpretować tytułowy wytrych techno. A udało się w nim wszystko, co udać się miało: to świetna muzyka na rozruch, zwłaszcza w trudne jesienne dni.
BEZKRESY – „Koniec wieku”. POL-SKIE BLE-KI! Chociaż nie jestem i nigdy nie byłem związany z metalowymi genre’ami, i pewnie wielu za moje uzasadnienie zjadłoby mnie jako laika, ale od paru lat coraz częściej trafiam na rzeczy, które uderzają centralnie w moją wrażliwość. Zwłaszcza black metal, który nie tylko przestał się bać tekstów po polsku, ale też zrozumiał, że jego siłą jest paradoksalnie gatunkowa otwartość, zaczął flirtować z ambientem, melodyjnym rockiem, słuchowiskowymi soundscape’ami, opowiadać o doświadczeniach bliskich każdemu, pokazywać, że jest muzyką dla wszystkich. Bezkresy są doskonałym tego przykładem – tegoroczna EPka to samo mięcho. Cieszę się, że mocami Fundacji DK opuściła bandcampa i trafiła na wszystkie platformy, bo doprawdy wszystkim polecam jej posłuchać.
Ulubione utwory:
Julia Mika – „Milenialsi”. O Mice pisałem dawno, że umie cośtam cośtam, i z każdą jej nową odsłoną okazuje się umieć coraz więcej. Ale singlowi „Milenialsi” z jej solowej EPki najlepiej pokazują jej, niezależny od wokalnego rzemiosła, pisarski warsztat. No, jest to portret generacji. Bolesny trafnością skrótu, szyderczy, zwłaszcza w ramach samoidentyfikacji z pokoleniem, więc szczery.
Czort – „Manifest niepodległej woli”. Nie, nie żartuję. Był długi czas w tym roku, że nawet jeśli „Manifest” nie leciał, to się go nuciło. No bo weźcie, to czysty swag, rockera grana z taką frajdą i polotem, mocno łojona, a melodyjna, no sama fazka. Plus – ten buńczuczny, po Konradowsku rzucający rękawicę bogom i religiom tekst, parę lat temu brzmiałby pewnie tylko jak wymóg gatunkowego entourage’u; dziś brzmi dla mnie jak pochwała racjonalizmu. I nie, nie wzywam razem z Czortem do niszczenia kościelnego mienia, bo jak MATA 😛 wiem co to licencia poetica. Ale ucieszyć się myślą można.
Brudny Opos – „Diva 2.1”. Opos to jest szajba szajb, nie ma takiego drugiego. Gdyby ten cały spadający lawinami gruz nie składał się w tak doskonale trzymające w napięciu struktury, myślałbym, że gość tłucze w pady na oślep. Ale że się nie tylko składa, ale też konsekwentnie rozwija ten osobny, hałaśliwy, nieprzyjemny styl w stronę równoczesnego bycia – zaskakujące, ale udaje mu się to – moody, myślę, że gość tłucze w pady na oślep jak nikt inny i mam nadzieję, że nie przestanie. Bo kiedy ktoś mnie najpierw wzywa słowami „jeśli masz w tętnicy dziurę, w dłonie klaszcz”, a potem jest tylko dziwniej, to ja temu ufam.
Najlepsze koncerty:
Tu oczywiście chciałbym wymienić każdy z 15 tegorocznych koncertów naszych polskozoffowych festiwali, bo każdy mi rozgrzewał serduszko – ale żeby nie przesadzić z autopromocją, festiwalowe line-upy ominę.
Ifi Ude w duecie z Bartem Pałygą w Mazowieckim Instytucie Kultury. Pisałem już o tym gigu, ale nadal pozostaje on dla mnie w topce: mix cudownego, żywego i entuzjastycznego kontaktu z publicznością, błyskotliwych aranżacji, naturalnie splatających taneczną elektronikę z akustycznym, etnicznym instrumentarium, wreszcie widoczna chemia między wykonawcami – to elementarz, jak grać, żeby przywiązać do siebie słuchacza. Na stałe.
NANGA w Instytucie Grotowskiego w ramach cyklu „Szczeliny”. Szym widział ich dwa miesiące wcześniej, w międzyczasie zespół zagrał multum supportów na pożegnanie Lao Che, więc te uwagi do wykonu dawno przestały być w mocy – to był solidny, dobrze brzmiący gig. Ale przede wszystkim cieszę się, kiedy na muzyczny off zwraca uwagę instytucja, której blisko z offowym teatrem – tutaj więc chapeau bas dla kuratorki cyklu Moniki Wachowicz, bo to za jej sprawą góra Nanga mogła wyrosnąć na scenie wrocławskiej Piekarni.
Pablopavo i Ludziki na Festiwalu Parzybroda. Bez zaskoczeń, Pablo nadal to ma, dezynwoltura jego melancholii plus świetny koncertowy band i jestem za każdym razem kupiony. Ale tu szczególny shoutout dla rynku małych festiwali, które wreszcie – w czasie przymusowego upadku hegemonów – zaczynają rosnąć w siłę. Bo hej, na jednej scenie z Ludzikami grali też m.in. Izzy and the Black Trees i Piernikowski, a wszystko działo się w Białych Błotach pod Aleksandrowem Kujawskim. How cool is that!
Ale na koniec jednak prywata. Moim tegorocznym topem topów był koncert M8N, zagrany dla nas podczas BENEFITU//BENEFISU DLA KONTRASTU. Jedna rzecz, to że Miron towarzyszy nam od samego początku, i jako przyjaciel, i jako muzyk, którego słuchamy i podziwiamy. Ale ten jego gig! W dziesięciolecie wydania pierwszego albumu jego dawnego zespołu HOW HOW wziął tamten materiał i zreinterpretowal go solo, na zabarwioną gitarę i głos. Wspaniała jest Mirona przyjaźń z błędem, umiejętność zbudowania dramaturgii w oparciu o ciekawość pomyłek, wielka przygoda, kiedy w dobrze znanych kompozycjach znajdują się szczeliny na wprowadzenie nowego smaczku, koloru, jaki może dać tylko przypadek. Po koncercie Miron tłumaczył widzom, którym właśnie wybuchły głowy od tego, co usłyszeli, że dlatego gra na taniej gitarze – drogi lutniczy instrument, przeznaczony do wirtuozerii zgodnej z kwitami by tego nie potrafił. Proste?
Ano nie. To taka nauka, jakiej każdemu z nas bym życzył. Nie tylko na granie muzyki.