Dawno nie pisałem na własnych łamach Polski z Offu, bo inne aktywności podejmowane w ramach inicjatywy odciągają na co dzień moją uwagę. Ale – piszę teraz, nie tylko dlatego, że obiecałem to w ostatnim podsumowaniu, a przede wszystkim dlatego, że muszę. Słuchajcie, IKSY wydały wreszcie kolejny longplej! No i to jest taki ogień, że zacząłem ten tekst pisać jeszcze w trakcie pierwszego odsłuchu, żeby mnie nie nosiło po całym mieszkaniu.
Że IKSY są jednym z najciekawszych – i mających, że tak powiem, największy rynkowy potencjał – offowych zespołów spod znaku piosenki autorskiej, nie muszę pewnie nikogo przekonywać. W sensie: nikogo, kto już IKSY zna; jest nas szczęśliwie coraz więcej, ale wciąż nie tyle, żeby wypełnić tak duże hale, na koncertowanie w jakich ta kapela zasługuje. I mówię to szczerze, nie na zasadzie naiwnej mrzonki, że jakaś awangardowa muzyczna bania miałaby nagle złapać zasięgi wykraczające poza piwniczne venues i branżowe festiwale. Nie od eksperymentu mnie przy IKSACH popierdala, ale od doskonale wyważonego miksu ambicji i powagi z przebojowością i humorem. Nowy materiał bierze to, co najlepsze z dotychczasowych doświadczeń zespołu, przy czym melancholię debiutanckiego „Piękna chaosu” podkręca co najmniej tak mocno, jak gorzkawą ironię późniejszych nagrań. Flirt z popem jest tu z kolei wiodącym motywem organicznie brzmiących aranży, z inspiracjami szerokimi jak sama współczesna panorama gatunku, od popu sypialnianego po stadionowy – choć gdzieś w tle ciągle słychać indiefolkowy, singer-songwriterski fundament. Hooki tych świetnie skrojonych piosenek są potężne i nie dają się nie nucić, ale jeśli wsłuchać się uważnie w teksty, to emocjonalnie wszystko balansuje w nich na ostrzu noża i bywa wręcz rozdzierające. Słucham i skaczę, i się wzruszam, i gwiżdżę do motywu, i mi noga lata, i nagle trochę zawodzę, bo dotknęło bardziej. To taka muzyka, że ciałem nieustannie muszę oddawać naddatek tej energii, którą przez uszy przyjmuję.
Po EP-ce „Na ślepo” serio miałem za złe, że ten fenomenalny materiał jest tak krótki, kilkoma numerami daje co prawda skosztować pełnej palety komponowanych przez IKSY smaków, ale zostawia głodnym. W międzyczasie zespół uruchomił społeczną kampanię na rzecz zdrowia psychicznego, wpisując się w branżowy nurt – muzycy szczęśliwie coraz częściej odsłaniają ciemne strony swojej pracy, odzierając ją z bohemiarskich mitów – poopowiadał o niej i o intymnych wręcz szczegółach procesu twórczego w niezależnych mediach, i puścił kilka bliżej lub dalej związanych z nią singli, do których nie miałem pełnego przekonania. Po czym nagle wszystko to złożyło się w album „ostatni raz, kiedy umarłam, miałam na sobie letnie ubrania” i w całości zabrzmiało perfekcyjnie. Porywająco, przebojowo, mądrze, w dobrej dramaturgii. Ale i porywająco w takim znaczeniu, jak kiedy porywa cię nagły podmuch porywistego wiatru w wąskiej uliczce – rześki, ale na granicy dyskomfortu, oswojony okolicą, w jakiej się przydarzył, ale niosący grozę żywiołu otwartych przestrzeni.
Ubierzcie się cieplej, żeby nie wylądować w zbyt lekkich ubraniach w nagłym chłodzie – i dajcie sobie ten album jako soundtrack jesieni. Jeśli was nie ogrzeje, to na pewno przygotuje na mrozy.
„doskonale wyważonego miksu ambicji i powagi z przebojowością i humorem” idealne podsumowanie