Słuchajcie, nie wiem. Aktywność w ramach PzO robi mi coś takiego, że z roku na rok zmieniają się moje odbiorcze procedury. Są lata, kiedy pilnuję słuchania albumów w całości i takie, kiedy zalewa mnie fala singli; lata takie, że uporczywie wracam do paru znajomych tytułów i takie, kiedy pędzę za nowościami tak szybko, że ich pamięć zostaje tylko w playlistach. Nie uważam, że coś jest tu gorsze, a coś lepsze – póki muzyka jest na pierwszym planie, póki intensywność nie odbiera mi przyjemności ze słuchania – whatever works. Ale coraz bardziej jestem ciekaw, jak słuchacie muzyki Wy (i niedługo będziemy Was o to pytać, mam nadzieję, że weźmiecie udział w ankiecie, którą szykujemy na wiosnę).

2023 okazał się być dla mnie rokiem zwłaszcza koncertowym, chyba nigdy nie byłem tak często i na tylu gigach. Zostało ze mną na długo znacznie więcej wykonów live niż studyjnych albumów. Tym razem więc podsumowanie nie będzie miało zwartej struktury, że top 3 tego, top 3 tamtego, będzie po prostu top, z dużą reprezentacją koncertów – mimo ograniczenia, które na siebie nakładam jako organizator. Nadal nie napiszę tu o ponad trzydziestu gigach (z jednym wyjątkiem), którym kuratorowałem, bo każdy z nich jest topka, przecież inaczej bym ich nie zapraszał, WIADOMO. Ale sprawdzić nagrania z nich polecam – wiszą tutaj!

Tymczasem zaczynamy – jest tego sporo, więc na fejsie pójdzie w odcinkach, a tu łapcie całość!


TOP TOPÓW

Magda Kuraś Quintet – Tryptyk biłgorajski (Alpaka Records)

To jest album większy niż życie, każde podium się pod nim ugnie, tak jak mi nogi zawsze, kiedy go słucham. Nogi się gną, w oczach szklanki, a potem już mnie do końca popierdala, przeżywam tę muzykę całym ciałem, całą pamięcią, mimika mi wyczynia jakieś cyrki, płynę razem z błyskotliwą dynamiką tej płyty, jestem przy niej bliżej siebie niż kiedykolwiek. Ale to, co Tryptyk biłgorajski robi z moim człowiekiem w środku, ufundowane jest na najszczerszym podziwie. Kwintet pod wodzą Magdy Kuraś w niezrównany sposób nawiguje między stylowym modern jazzem, tradycyjną muzyką ludową, autorskim folkiem, piosenką aktorską i szajbą awangardowej fryty. To w ogóle nie powinno być możliwe, a działa, i działa tak doskonale, że składa się w nową, wymykającą się etykietkom jakość! Ten album nie ma jednego słabego momentu, jest perfekcyjnie skonstruowany jako jedna emocjonalna opowieść, aż słuchanie go wyrywkowo wydaje mi się zbrodnią. Całe szczęście, że Nasiałam se rutki jest numerem na tyle zwartym i reprezentatywnym dla tego niezwykłego materiału, że można było go umieścić na naszej plejliście – ale serduszko mnie od tej selekcji bolało. W naszej podsumowaniowej audycji w Radio Kapitał Norbert nazwał trafnie tę jakość: są numery, przy odsłuchu których wymieniamy się uwagami, albo uwagę tracimy – i takie, przy których automatycznie wszyscy milkniemy i musimy po nich chwilę ochłonąć. Tryptyk… to sedno tej drugiej kategorii, więc też już milknę. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba usłyszeć. I jeszcze raz. I jeszcze.


TOP ALBUMÓW 

mona polaski – Oryginał (33 Records)

Oddanym moniarzem jestem od debiutu łódzkiej ekipy, w międzyczasie stałem się też jej przyjacielem, dziś mam poczucie, że to ludzie tak mi bliscy, jak ich muzyka. Oryginał jest albumem zbyt równym, żeby wybrać z niego reprezentatywny numer, a przy tym tak niebanalnym, że pozwala przy odsłuchach bawić się i tańczyć tak samo jak wzruszać i płakać. Sam robię to i to, zazwyczaj równocześnie. Sposób, w jaki w swoich tekstach Karol koduje sensy i emocje – a jego wrażliwość jest jak cały świat – to absolutne mistrzostwo. Oryginał jest też potężnym level upem w porównaniu do Folkloru, zarówno na poziomie soundu, spójności, jak i karierogenności – premiera podczas NEXT Festu, wspaniała opieka ze strony labelu, rozszerzenie składu o żywą perkusję, regularne i coraz lepiej grane koncerty, nie ma co gadać, zespół jest w gazie i ten rozpęd jest w pełni zasłużony.


Sokoya – Wszystkie sny (self-release)

Kolejny album bez słabych momentów – i zadziwiająco spójny jak na nieokiełznaną liczbę inspiracji i gatunkowych wycieczek. Wszystkie sny to wobec tego idealny tytuł, bo Sokoya zdaje się faktycznie spełniać na nim wszystkie swoje muzyczne marzenia. Ma ochotę nagrać korzenną americanę – nagrywa, chce jej się wyskoczyć w stronę wyspiarskich indie folków – Wyspy mogą pozazdrościć, kaprys każe jej zabrzmieć w refrenie jak Eivør, avantpopowa diva z Wysp Owczych – refren płonie takim samym ogniem. A równocześnie cały czas słychać, że to ona, Sokoya, Gosia Banka, jej autorska szajba, jej radość ze spełniania snów. Piękny jest ten materiał, mądrze napisany, wypełniony smacznymi aranżacyjnymi detalami, ale dojrzały i nieprzekombinowany. Myślę, że Sokoya celuje zresztą w pozaoffowy rynek, współpracuje z ludźmi znaczącymi w branży, szuka dużych gigów. Szczerze jej w tej ścieżce kibicuję – mainstream potrzebuje tak jakościowej muzyki, choć sam chyba nie zdaje sobie z tego sprawy.


Penthouse – music undersea (Antena Krzyku)

Kiedyś w żartach ukuliśmy w kapeli DK slogan „nie wygoda, nie pragmatyzm / lecz stylówa – nic poza tym”. Ale taki Penthouse to kwintesencja stylówy. Album jest idealnej długości, żeby pozostawić z niedosytem, który zaspokoić może tylko ponowne wciśnięcie „play”. Numery udają korzenne amerykańskie granie, ale tak naprawdę rozpięte są gdzieś pomiędzy francuską piosenką nowej fali a gotykiem. Każdy takt jest dopieszczony brzmieniowo, aranżacyjnie, z głośników wylewa się dojrzała świadomość muzyków, co chcieli zagrać, jak i po co. Niby to rzecz fundamentalna, ale umówmy się – również wcale nieczęsta. No styl, styl, styl. Ale, jako się rzekło na początku, nie ma stylu bez niewygód; Penthouse to wieloosobowy kolektyw, czy może wręcz supergrupa, a takie są szczególnie trudnym orzechem do zgryzienia przez bookerów. Trzymam kciuki za logistykę i koncertową regularność, a na razie czekam na kwietniowy gig kapeli na NEXT Feście. Sam jestem zaskoczony, jak bardzo brakowało mi takiego grania! No i takich okładek – sprawdźcie obie wersje, sam długo przy zakupie nie mogłem się zdecydować.


Profeci – Ubóstwo (Pagan Records)

I cyk, znowu bardzo fajne polskie bleki. Z wpierdolem, z melodią i z dowcipem. Takim, że obok siebie mogą pojawić się duchowo-słowiańskawe rekwizytorium i zaśpiewy jak z pirackiej tawerny, skomplikowane rytmiczne struktury i polka na dwa, chóralne harmonie i odkrywanie Gintrowskiego. Smacznie się wyławia te nawiązania, smacznie! Może nie jest to album, który zmienia życie, ale na pewno taki, który je uprzyjemnia, wracam do niego często. „Przyjemność” jest tu zresztą celowo użyta, bo Ubóstwo świadomie nie chce być albumem szokującym, nie śrubuje ekstremalnych rozwiązań, przeciwnie – Profeci dbają, żeby go nie przemęczyć, żeby było na nim dużo powietrza, żeby od blastów zawsze był odpowiednio melodyjny oddech, no i żeby czas trwania niewiele przekroczył pół godziny. I serio, przy żywości i jakiejś takiej prostolinijnej radości, która stoi za tym ciemnym przecież i jednak brutalnym materiałem, to jest w sam raz. Osobne wyrazy uznania należą się doskonałej produkcji, wspierającej mądrze rozpisane aranże – sound tego albumu jest klarowny, naturalny, każde pasmo ma swoje miejsce, wokale słychać co do sylaby, a lawiny bębnów co do blaszki. Klasa!

Szczególne miejsce w moim serduszku i częstotliwość w szufladzie odtwarzacza ma też doskonała EPka Iksów Na ślepo (33 Records), nadzwyczaj udanie łącząca mądre i przyjemne. Ale materiał jest tak dobry, że zostawia po tych kilku numerach okrutny niedosyt, więc się zawziąłem i nie napiszę więcej, póki Iksy nie dadzą mi słuchać kolejnego longpleja!


TOP SINGLI

barekprzestań – Terapia2

Ach, co to jest za numerek! Cieszą mnie utwory, które podnoszą temat zdrowia psychicznego w sposób odarty z tabu, które nie traktują psychoterapii jak przebrzmiałego kulturowego rekwizytu, że kozetka i jestem pojebany, ale mówią wprost, że tego typu specjalistyczna pomoc jest narzędziem samorozwoju i dojrzałego self-care’u. Barekprzestań opowiada o tym z humorem, ale i z delikatnością, unika patetycznych tonów, ale nie boi się dotkliwych emocjonalnych strzałów. Do tego błyskotliwie zbudowana struktura, która dowodzi naprawdę nietuzinkowej muzycznej wyobraźni młodego rapera, i jest hicik. Zresztą, czy rapera? Czy raczej wszechstronnego wokalisty, który potrafi przemycić imponujący showoff swoich umiejętności, równocześnie w żadnym momencie nie wdzięcząc się do słuchacza i nie kierując po rapersku uwagi na siebie i swoje skille? Podpowiem: druga odpowiedź jest prawidłowa!


Daria ze Śląska – Dziewczyna z tatuażem

No wiem, ten numer wyszedł we wrześniu 2022, ale trafił do mnie ze sporym opóźnieniem i towarzyszył długo w 2023, więc pozwalam sobie dołączyć go do tego podsumowania. Raz – że naprawdę rozdziera serce. Mocą Darii jest minimalizm, zarówno w aranżach, które się nijak nie wdzięczą, zatrzymują się w momencie, kiedy wychodzi z nich dostatecznie klarowna piosenka, jak i w tekstach, które nie szukają wyszukanych metafor, są bliższe reporterskim notatkom z życia. Tyle że świetnie zaobserwowanym i literacko przyszpilonym w taki sposób, że trudno się w nich nie przejrzeć, zwłaszcza, kiedy wyśpiewuje je zwykła dziewczyna w czapce-wpierdolce. No a wtedy trafiają w miękkie: Daria jako lustro z charakterystyczną rezygnacją w głosie każe przyglądać się własnym słabościom, emocjonalnym deficytom ciągniętym za sobą od dzieciństwa, nawracającym złym schematom, a w Dziewczynie z tatuażem akurat najsmutniejszemu z rozstań, takiemu przez zaniechanie, powolną utratę zainteresowania. Jest też drugi powód, dla którego chciałem o wokalistce tu wspomnieć – byłem na NEXTowej premierze albumu Darii, obserwowałem, jak Jazzboy pewnie prowadzi ją do kariery eksploatując właśnie tę wyróżniającą się, wycofaną i osadzoną w rzeczywistości odrapanych kamienicznych bram stylistykę. Po czym oglądam zdjęcia z wnętrza digipacka, a tam Daria-kusicielka w koronkowej bieliźnie, patrzę na jakieś kolejne live’y, a tam Daria-popstar w różowej peruce, w końcu słucham jej singla z Solarem i tam to już chyba jakaś podmieniona Daria. Droga wytwórnio, macie wspaniałą artystkę, nie zmarnujcie tego głupimi decyzjami!


Radio Joanna – Przychodził do niej

Radio Joanna, czyli solowy projekt Asi Sobury, to jest osobny muzyczny świat, niepodobny do niczego, co znam. Po pięciu latach od wydania zjawiskowego albumu Sieć, artystka wypuściła singiel, który znowu zmienia grę. Serio, gdybym nie znał offowego rynku jak zły szeląg, dziwiłbym się, czemu ten numer nie robi mainstreamowych zasięgów. A przecież jest w nim wszystko, czym zachłystuje się dziś branża – folkowe i indie-popowe inspiracje, trapowa elektronika, przebojowość i dynamika – tylko mądrzej i lepiej zrealizowane niż w pisanych pod radia produkcjach; tak, że się z każdą minutą zapadam w numerek głębiej i głębiej. No ale, Joanna jest swoim własnym Radiem, widocznie tak musi być, póki rządzą zabetonowane przyzwyczajenia rynku slash algorytmy. Tym mocniej liczę, że Radio Joanna znowu zacznie regularnie nadawać!


TOP ODKRYĆ 

susk

Muszę się przyznać: susk zanim stała się naszym polskozoffowym odkryciem, była odkryciem któregoś sezonu akcji SB Starter wytwórni Solara. No ale, że od jakiegoś czasu mam alergię na te wszystkie nowe hip-hopowawe ksywki pompowane autotune’em i popytem największego sektora polskiego rynku muzycznego, w ogóle nie wiedziałem, że wśród nich znalazł się taki sztos. A susk to sztos, nie ma drugiej takiej osoby raperskiej w branży! Dwie kolejne EPki, które susk wypuściła już niezależnie od SBM-u we współpracy z DJką o pseudonimie slotkakotka123, Zmienne zakłócające i KURDE FAJA, to powinny być konkretne game-changery, gdyby grze chodziło jeszcze o jakość. Każda jej nawijka to mega odważny realtalk, nie znający tabu ani w tematach politycznych, ani światopoglądowych, ani dotyczących zdrowia psychicznego, na dodatek podlany głęboką erudycją, która równocześnie nie wpada w nieznośne niekiedy tony tzw. „inteligenckiego” rapu. Serio, numery susk są ściśle napakowane nawiązaniami do poezji, filozofii, socjologii czy historii politycznej Zachodu, a brzmią, jakby były napisane i nagrane na totalnej wyjebce, gdzie Cioran jest równie ważny dla jej tożsamości jak Kinder Bueno, a czilerkowe stukanie się browarami nie daje ucieczki od błędów polityki narkotykowej prowadzonej od epoki rządów Nixona – samo to powinno stawiać ją w rapowym spotlightcie. Tak samo naturalność i swoboda w gadce o feminizmie, nieheteronormatywności, depresji – to się w rapie od jakiegoś czasu zaczyna pojawiać jako rodzaj rekwizytu, ale u tej dwudziestojednoletniej raperki jest trzonem, fundamentem, nawet tematem tłustego bragga. A przecież susk ma do tego najświeższe flow, jakie słyszałem od lat, technicznie i dykcyjnie imponujące, elastyczne i pomysłowe, z numeru na numer zmienne i nie dające słuchaczowi się znudzić ani na moment. Proszę o więcej!


Zwierzę Natchnione

Oto zapowiadany wyjątek od reguły niepisania o koncertach, które sam organizuję: Zwierzę Natchnione zagrało na grudniowej edycji warszawskiego cyklu Polska z Offu. Muzykę tej kapeli znam od dawna, z Tomkiem, jej liderem i działaczem wydawnictwa Boanerges DIY przecinam się od lat w sytuacjach teatralnych i na Targach Małych Wydawców, wiedziałem, że to jest jakościowe granie i autorska, niepowtarzalna bania. Pisałem o nich, starałem się rozplątywać powęźlone źródła ich inspiracji, słuchałem z uwagą. A jednak, Zwierzę na żywo zmiotło mnie z planszy. Kilka razy próbowałem nazwać, czemu – w naszej podsumowaniowej audycji w Radio Kapitał mówiłem, że to grańsko jest bezwstydne. Bo rzeczywiście, kapela, co prawda wpisana w precyzyjnie funkcjonujący mechanizm tych numerów, na scenie jest emocjonalnie zupełnie naga. Z kamienną twarzą muzycy Zwierzęcia idą w najdziksze aranżacyjne rozwiązania, poetyckie teksty kryją w sobie rodzaj abstrakcyjnego humoru i sarkastycznego dystansu, o który łatwo byłoby się oprzeć w wykonie – ale nie, ich gig to jest full powaga i gra o wszystko. Tylko czasem w oczach muzyków błyskają ogniki satysfakcji z efektów rzucenia takiej przynęty. Porywające i zadziwiające widowisko. A ta rzecz, której nie umiałem wcześniej nazwać, to ideowość. Przypomniał mi o niej ostatnio przyjaciel, podrzucając wspólne dla naszej młodości polskie hip-hopowe numery sprzed prawie ćwierć wieku. Czy były naiwne? Oj tak, a jak powiem, że często i głupie, też nie skłamię. Ale wychowały pokolenie, ucząc dbania o fundamentalne etyczne postawy, pilnowania stałości wewnętrznych przekonań. Obaj z kolegą zaraz po rapie trafiliśmy w środowisko offowego teatru, które swego czasu też było ośrodkiem takich fundamentalnych idei. Brakuje mi tego dziś w wyłącznie bezideowej lub od razu nadwrażliwej ideowo codzience. Tym bardziej potrzebuję takich zjawisk jak Zwierzę, bo przypominają mi o własnym kręgosłupie.


Lady Aarp

Ja wiem, ja wiem, starsi czytelnicy pamiętają, że Lady Aarp to było odkrycie w 2007. Że wówczas muzyka tego duetu, ambient dub, jak chcą ją nazywać sami twórcy, a konkretniej – totalna tripowa szajba zbudowana z płynących dźwięków żywej i resamplowanej harfy i drapiących syntezatorów – no, że ta ich jazda wpisała się w trendy nieźle wtedy widocznych na polskiej scenie ruchów awangardowych i zaprowadziła zespół na liczne festiwale aż po Open’er. Też mógłbym to pamiętać, ale nie pamiętam. Pamiętam za to, jak na którychś z ubiegłorocznych Targów Małych Wydawców zagadał do mnie nieznajomy, że ma taki projekt, że materiał jest zrobiony, że szuka wydawcy, że mogę posłuchać, jak będę miał chwilę. Posłuchałem, no i zostałem wydawcą. Nieznajomy okazał się być Sebastianem Witkowskim, razem z Kasią Kolbowską nagrali album możliwe że jeszcze piękniejszy od debiutanckiej Somy, i wspaniale działający koncertowo. Lady Aarp po 16 latach we współpracy z Fundacją DK wróci więc z nową płytą, już w pierwszej połowie tego roku. Dla mnie – odkrycie!


TOP KONCERTÓW 

Jazxing w Blue Note na NEXT Feście

O ile studyjny album Jazxing jako duetu producenckiego mnie nie porywał, o tyle ich koncert w formule livebandu był jednym z najwspanialszych gigów, na jakie trafiłem w tym roku. Zresztą, band to nie byle jaki, siedmioosobowy, odważnie rozpisujący aranżacje pierwotnych, właściwie minimalistycznych utworów na dwa zestawy perkusyjne, saksofon, klawisze, gitarę, bas i perfekcyjny damski wokal. Dynamika tego wykonu, przy fenomenalnym zgraniu zespołu, feelingu świadczącym o szczerej frajdzie z grania i niepodważalnym scenicznym swagu, była porażająca. Trochę się zapadałem w organiczny float tego setu, a trochę musiałem pilnować, żeby mi nikt nie nadepnął na szczękę, tak często musiałem ją zbierać z podłogi. Chcę więcej.


Jeże Oruelińskie w Dragon Social Club na NEXT Feście

Kiedy Marcin i Grzesiek chodzili w fartuchach po Poznaniu i rozdawali przechodniom ciastka Jeżyki, wiedzieliśmy, że za pomysłową promocją koncertu może kryć się fajna muzyczna szajba, ale nie spodziewaliśmy się, że aż taka! Nie wiem, co to jest za muzyka, którą Jeże grają (sami mówią, że to punk-house), poza tym, że wymaga od nich poważnej krzepy, kiedy tak biegają między syntezatorami, hangiem, a perkusją, wymieniają basy na samplery i cały skomplikowany setup obsługują w duecie. Nie sposób nie tupać przy tym nóżką, bo wkręta jest okrutna, aż po mięsisty, grany z łapy drum’n’bass. Oj, ten wykon to kosmiczna jazda, poparta konkretnym skillem – chłopaki na co dzień są sesyjną sekcją rytmiczną dla połowy polskiej sceny, aż po Kwiat Jabłoni. Ale ich wspólny Jeżowy po-godzinach-vibe to sama frajda, radość, przyjemność i przelewająca się przez obręby kolejnych numerów pasja. Na naszym festiwalu PzO rozbili bank, ale zawdzięczamy to koncertowi z NEXTa.


Kępiński >|< Kowalonek na Scenie na Piętrze Estrady Poznańskiej na NEXT Feście

Duet to semi-offowy, bo obaj panowie niejedną ścieżkę w mainstreamowej branży już wydeptali, a i ten przedpremierowy koncert grali jako reprezentanci Kayaxu. Ale! Było to grańsko magiczne, emocjonalne, doskonale ważące role między syntezatorami a wokalem, miejscami głęboko zachwycające. Nie umiem widzieć tego projektu inaczej, niż jako powołany do życia z ochoty i dla przyjemności, w żadnym momencie nie czułem, żeby stała za nim rynkowa kalkulacja, nawet przy finałowej goścince Mery Spolsky w najbardziej hitowym numerze. Przemiła krótka rozmowa, jaką miałem przyjemność przeprowadzić z Michałem Kowalonkiem tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła. A tych kilka momentów, kiedy piosenki duetu serio wyszarpywały mi flaki, mimo, a może dzięki natarczywej wręcz czułości, to dość, żeby wpisać logo >|< na listę kapel, do których chce się wracać.

NEXT Fest przyniósł jeszcze kilka(naście!) gigów do zapamiętania – Asia Nawojska i jej ballady to wyższy level wrażliwości, VHS na żywo dali czysty ogień, nawet w absolutnie nietuzinkowych coverach, Iksy potwierdziły klasę znaną z płyt, popierając ją imponującą charyzmą (no i też uświetniły później cykl PzO), a spoza offu – Jamal łamał karki, grając z energią, jakiej mogłaby pozazdrościć niejedna metalowa kapela.


Sad Smiles w Re na showcase’ie Tak Brzmi Miasto

O Sad Smiles słyszałem niemało, odkąd ten młodzieżowy zespół pojawił się na scenie, wygrał Jarocin, został wzięty pod skrzydła agencji Borówka Music i zaczął grać tyle, ile tylko Bartek Borówka potrafi załatwić, w tym na OFF Festivalu i kilku innych dużych scenach. Na wiosnę tego roku kapela dobije do setki zagranych gigów (w tym jeden zagrała już w ramach cyklu PzO), chociaż średnia wieku jego członków to dziś 17 lat – samo to przekracza wyobrażenia. Ale dopiero kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę ekipę na żywo na showcase’ie TBM, zrozumiałem, jaki to fenomen! Serio, połączenie tej nastoletniej, urzekającej dezynwoltury i zadziwiającej dojrzałości jest wyjątkowym zjawiskiem – ich show to czysty przebojowy rock’n’roll, radość z grania i sceniczna szajba, ale przy tym stadionowa charyzma i mega poważne podejście do tego, co dzieciaki mają w swoich piosenkach do powiedzenia. A mówią rzeczy, pod którymi sam, starszy od nich o połowę, mogę się obiema rękami podpisać. No, może poza rzucaniem do widzek flirciarskich zaczepek, ale zawsze per „pani”. Tym niemniej: nie-by-wa-łe!


USO9001 w Re na showcase’ie Tak Brzmi Miasto

Studyjnie mnie dotąd muzyka Niezidentyfikowanego Obiektu Sonorycznego nie przekonywała. Pewnie to kwestia produkcji, ale nie mogłem poczuć, w co ta ekipa gra – czy to jazzy, czy nojzy, czy jakaś awanturnicza fryta, czy raper Koza na zbyt częstych gościnkach? Nie sklejało mi się to wszystko do kupy. A na koncercie – skleiło się, i to jak! To znaczy, nadal nie wiem jak, ale zadziałało doskonale. Ten trójkowy skład nie bierze jeńców, chłopaki grają jakby im świat spod nóg uciekał, każdy biegnie niby w swoim kierunku, ale na końcu magicznie się wszyscy spotykają. Sax co chwilę rozsypuje melodie we freejazzowe pokrzykiwania, gitara ucieka w shoegaze’y, a perkusja nie może się opanować i wbija metalowe wręcz gruwy, muzycy reagują na siebie chyba już po prostu przez skórę, bo żaden nie wychodzi z własnej wkrętki, ale przy tym każdy na pozostałych jest organicznie czujny. Co z tego wynika dla słuchacza? Potężny, satysfakcjonujący wpierdol. Poproszę jeszcze jeden.

Na TBM oczarował mnie też swoim ciepłem, humorem i opanowaniem mimo technicznych problemów Francis Tuan, no i popłakałem i tańczyłem sporo na monie polaski, ale o tym już było przy topce płyt.


Furia w Progresji (w ramach trasy z Zamilską, Krztą i Owls Woods Graves)

Furia na żywo to zawsze doświadczenie. Lata temu koncert kapeli Nihila przebił w moim odbiorze cały line-up OFF Festivalu, potem jej znaczący udział w Weselu w reżyserii Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze pokazał mi, jak bardzo otwarte łby stoją za tą brutalną muzyką, a teraz wreszcie po Hucie Lunie szklane sufity zostały przez nie do reszty rozbite, wpuszczając metal na bezpieczne dotąd salony Paszportów Polityki. Koncert w Progresji, poza tym, że w imponujący sposób zgromadził na jednej sali na te kilka godzin przedstawicieli kilku pokoleń słuchaczy kilku gatunków, i była to miła do obserwowania wspólnota, pokazał też, że Furia weszła na kolejny level. Ten set to było bardzo fizyczne doświadczenie, cielesne bardziej niż słuchowe, ale przy tym, lub dzięki temu, transowe i metafizyczne. Wierzę, że można odbić się od grubej ściany blastów, która otacza cały wykon Furii, ale kiedy słuch się do nich przyzwyczai i wślizgnie przez nieupilnowane szczeliny do wnętrza oberkowej rytmiki, melancholijnych melodii i nietuzinkowych tekstów, to jakby wspólnie z muzykami oddać się jakiemuś tańcowi Derwiszów. Warto.


Marcin Olak w 2kołach (z Rusty Pine)

Strzał znienacka, a jaki! Olak jest gitarzystą zawodowym, zęby zjadł na branży, porusza się tak na oko w każdym gatunku, grając sesyjnie, improwizując freeformowe livesesje w międzynarodowych składach, powołując szalone projekty z kolegami muzykami. Ale tu zagrał koncert solo, w formule singer/songwriter z gitarą, i wykonał piosenki pisane i nagrane na chacie w czasie pandemicznego zatrzymania branży. Tak mięsistej, smakowitej americany nie słyszałem dawno, zagranej wirtuozersko, ale bez pokazówy, celowo, a nie showoffowo, zaśpiewanej z gorącym serduchem i szczerą skromnością. To było dla mnie doświadczenie tak ożywcze, tak znagła bliskie, że na czas koncertu kompletnie zapomniałem, jak parszywie zimno było w tym ogrzewanym kozą pubie motocyklowym na tyłach Dworca Zachodniego. Wracam sobie myślami do tamtego zimowego wieczora. I są to bardzo ciepłe myśli.


Babadag w Ladomku (z Bye Bye Butterfly)

To jest cała Ola Bilińska: przyjechała do Warszawy ze swojego pogranicznego siedliska na Suwalszczyźnie, zagrała support sama przed sobą, po czym wystąpiła jako gwiazda wieczoru, w obu setach ujawniając przedpremierowo fragmenty nowych materiałów. Tytanka pracy! I o ile projekt Bye Bye cenię, zwłaszcza za nieustanne, ponawiane czasem i po parę razy na numer podważanie własnych wyborów, to jednak od pierwszej płyty Oli pod tym szyldem jestem w teamie Babadag ultras. I będę w nim przy trzeciej, realizowanej nadal z udziałem wspaniałych litewskich wokalistek, ale, sądząc po tym koncercie, jeszcze bardziej nieokiełznanej kompozycyjnie, jeszcze bardziej klimatycznej, biorącej co najlepsze z obu poprzednich albumów i składającej to w nową jakość. Tej muzyce nie mógł zaszkodzić nagły ulewny deszcz letniego wieczoru na Jazdowie, ani tłum nie mieszczący się w Ladomkowym ogrodzie. Babadag ma w sobie coś takiego, że od pierwszych dźwięków gigu buduje wspólnotę ze słuchaczami. Piękno.


Król w Pokoju na Lato 

Czy Król to jeszcze off? Nie, jednoznacznie nie, co innego jego aktywność przy wytwórni Tygrysy, ale Król jako Król od dawna jest przedsiębiorstwem, jego miejsca w branży nie da się podważyć. Natomiast ten letni plenerowy koncert przy Muzeum Powstania mam w serduszku, bo zagrany był jak stereotypowa wręcz offowa sztuka, z tą niezborną konferansjerką, niezobowiązująco budującą wspólnotowy kontakt z widzem, z widocznymi konfliktami pełzającymi po zespole, które znikały natychmiast, kiedy rozbrzmiewała muzyka. Nie znałem znacznej większości numerów z setu, ale bawiłem się świetnie, to był po prostu dobry czas. No i +10 do całości za jedno potężne wzruszenie: kiedy zespół zagrał nagle numer z albumu Nielot, który okazało się, że do dziś znam na pamięć, nooo, to faktycznie rzuciło mnie o tę dekadę wstecz. Trochę nie dowierzam, że to już tyle.


Syreny w BARdzo bardzo (z Cavaliers’ Wasted Youth)

Błyskotliwa piosenka. Skoczna i przebojowa. Słoneczna i niebanalna. Trochę retro, ale bardziej ze względu na klasę niż brzmienie. Dowcipna i inteligentna. I każda kolejna znowu i znowu, jakbyś jadł pralinki, i wszystkie w pudełku okazywały się smaczne. Debiut koncertowy zespołu Syreny to był wieczór samych przyjemności. Niestety, musicie uwierzyć mi na słowo, bo od października nie pojawił się ani zapowiadany singiel (nota bene pod tytułem Spanko, kolejna ciepła, dowcipna piosenka, przy której trzeba się uśmiechać), ani tym bardziej cała EPka, ani żadna nowa zapowiedź koncertowa. Ale nie poddaję się rozdrażnieniu, bo wiem, jak to jest robić zespół po godzinach. W przypadku Syren to akurat wiele zespołów, z czego więcej niż jeden po godzinach, bo w składzie kapeli są m.in. oba Jeże Oruelińskie, frontman pisze piosenki zawodowo, no generalnie panowie mają co robić. A mi pozostaje śledzić syrenie kanały i cierpliwie czekać, do czego i was namawiam.


Dybuk i Serotonin Zero w Chmurach (z Embitter i Scum Trail)

Rzutem na taśmę dodam i ten gig do podsumowania, chociaż byłem na nim już na początku stycznia. Pewnie się starzeję, bo z roku na rok coraz bardziej lubię sobie regularnie fundować dawkę konkretnego wpierdolu na koncertach. Do Chmur szedłem, znając wcześniej tylko punk-metalowego szczecińskiego Dybuka, i dostałem odeń to, na co liczyłem: potężny, energetyczny, zaangażowany set, do tego grany z godną pozazdroszczenia precyzją. Ale dopiero finałowy koncert wieczoru do końca zmiótł mi czapkę. Serotonin Zero brzmi tak, jak się nazywa: nie ma w tej muzyce krzty nadziei na wynurzenie się spod powierzchni zawiesistej, emocjonalnej czerni. Ale, paradoksalnie (dla mnie, jestem pewien że dla licencjonowanych metalheadów to oczywistość), nie ma w niej też nic dołującego. Przeciwnie, to dzikie grańsko jest wręcz comforting, jakby po prostu uznać, że stanem faktycznym jest wszechobecna chujoza, umościć się w tej konstatacji i przekuć ją w szelmowską pewność siebie. Wolę to niż bon mot Kisiela o urządzaniu się w dupie; znam deficyty serotoniny, wiem, ile wymaga wtedy niepoddanie się bierności. Ten koncert był wymagający na podobnej zasadzie, ale koniec końców okazał się doświadczeniem tak satysfakcjonującym, że aż przyjemnym. Tak jak pozostałe po nim dzwonienie w uszach kolejnego dnia.

A jak Wam minął muzycznie zeszły rok? Podzielcie się własnymi odkryciami w komentarzach! //AKD

Fot. Monika Weis podczas Festiwalu PzO w Goleniowie

1 thoughts on “Podsumowanie roku: 2023 // AKD

  1. Pingback: Porywające // porywiste - DLA KONTRASTU.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.