Ha, wreszcie jakieś rozczarowanie na Polsce z Offu! To oczywiście żart, ale tylko do pewnego stopnia. Bo serio, znając fenomenalny, szajbowy singiel „Jednorożec z Kairu”, po nadchodzącym albumie projektu Kondraccy mogłem spodziewać się wszystkiego, i to wszystkiego co najlepsze. Well, kiedy wyszedł drugi singiel, otwierające płytę tytułowe „Życie roju”, zakres oczekiwań drastycznie zmalał, tak jasno zarysowany został kierunek, w jakim miał iść materiał – ale zostało zainteresowanie, jak ten niemożliwy, a szumnie zapowiadany projekt „stworzenia nowego gatunku muzycznego” będzie rozwiązany w długogrającym formacie.
Otóż – nijak. Odsłuchałem album raz, odsłuchałem drugi, i nie zostałem po tym z żadną emocją. Nadal doceniam gest, w ramach którego topowy producent muzyczny stadionowych wykonawców nagle siada z synem i robi offowy album, pierwszy raz pod własnym nazwiskiem. Ale też podejrzewam, że zwłaszcza nazwisko mogło odegrać rolę, gdy idzie o wydanie albumu w Agorze. I nadal słyszę tam proste (czasem zbyt proste) myśli na ważne (często na najważniejsze) dziś tematy publicznych debat. Ale nie kupuję, dlaczego mówiąc proste i ważne rzeczy, twórcy albumu wymagają ode mnie takiego wysiłku, żeby wyłuskać z przefajnowanej produkcji rozpoznawalne sylaby tekstu i zeskładać je w głowie w jakąś całość. Bo, niestety, „Życie roju” w całości przebiegu jest bełkotliwe, niekomunikatywne – i z numeru na numer coraz mniej interesujące. Zawsze irytowały mnie krytyczne wytrychy typu „przerost formy nad treścią”, ale, dalibóg, to jest moment, żeby go użyć.
A potem odczekać, zatrzeć w pamięci marne wrażenie, i wrócić do ekscytacji „Jednorożcem…” wraz z całym potencjałem wyobrażeń, jakie ze sobą niósł. //AKD