Irytuje mnie muzyka Diuny. Te kompozycyjne schematy, ta maniera w narracji, ten ciut-mniej-charakterny-niż-mógłby sound, wszystko to nie moja bajka. A jednak: irytuje mnie, ale do niej wracam. A to sytuacja, która zwraca moją uwagę bardziej, niż kiedy wracam do albumów, które mnie zachwycają.
Diuna mówi, że gra stoner rock, rozumiany jako specyficzny intergatunek oparty na nostalgii za czasami hegemonii muzyki gitarowej – taki, w którym znajdą się i wpływy różnych metali, i hardrocków, i psychodeli. Rozumiem ten stosunek do szufladki gatunkowej, tym lepiej, że zespół sam deklaruje, że swój „Stoner” czyta z niemiecka, z fonetyką jak „Stein”. No i bardzo fajnie, ufam temu gestowi. Nic też dziwnego, że to stoner europocentryczny, bardzo serio szukający swoich korzeni w modernizmie, ale równocześnie pąki znajdujący na mempejach ze śmiesznymi obrazkami. I jest to fajna intelektualna zabawa. I czytam tę frajdę i błyskotliwość członków zespołu z wywiadów, i zaczynam ją też słyszeć w albumie. I w finale wchodzą dęciaki, i już znowu jestem kupiony.
Coś mnie w tej ich muzyce irytuje. Ale i tak będę do niej wracał. //AKD