Przyznaję, że nie znam pełnej dyskografii Praczasa sprzed jego solowej płyty producenckiej, kojarzył mi się dotąd z eklektycznymi, ale klimatycznymi i kameralnymi w wyrazie produkcjami, jak np. we współpracy z Pablopavo i Anią Iwanek na bardzo ciekawym „Wirze”. Tymczasem – zaskoczenie!
Każdy numer z Praczasowego longpleja „Opus minimum” jako stand-alone jest absolutną szajbą, każdy jest wyciśnięty do ostatniej kropli, każdy może stanowić tour de force pomysłowości, wszechstronności, elastyczności i osobności myślenia producenta. Każdy też jest dopełniony udanymi gościnkami, m.in. wspomnianych wcześniej wokalistów czy Spiętego. Rollercoaster. Super.
Ale razem, kiedy te numery składają się w album – nawet mnie, miłośnika dziwactw i szajb, ten materiał przerasta. I to nie dlatego, że jest za długi, przeciwnie, całość trwa rozsądne 40 minut. Ale jeszcze przed połową jestem nim przemęczony. I jakoś rozumiem, że żywa niegdyś zwłaszcza w hip-hopie idea albumów producenckich w formule „showoff gospodarza + goście” wypaliła się gdzieś między „Równonocą” Donatana a rozpadem duetu WhiteHouse. Były powody. //AKD