Hermetyczny Garaż, 2013

To są wszystko zjawiska, ten album, ta kapela i ta kooperacja. Wrocławski kolektyw Karbido opisałem kiedyś jako najlepszy polski zespół i gotów jestem nadal się pod tym podpisywać – przy czym nie chodzi mi tu tylko o jakości artystyczne. Karbido dla mnie, zawodowo zajmującego się offowym teatrem, było i jest jedną z kilku grup, które swoją praktyką uczą, co to znaczy być offowcem, czy raczej, jako że to naprawdę ledwie kilka grup – co to może znaczyć. Zespół złożony z wybitnych muzyków, z których każdy zajmuje się na co dzień twórczą pracą w różnych branżach, czy to profesjonalnie udźwiękawiając filmy, czy komponując muzyki do spektakli teatralnych, gnany jest takim rodzajem eksperymentatorskiego głodu, że trudno się dziwić, że musiał założyć własne studio i własne wydawnictwo. Bo kto inny niż samo Karbido lepiej wyprodukowałby cykl (wydanych płytowo) koncertów granych na nagłośnionych autorską technologią budynkach, czy dwa audioperformanse wykonywane na deskach teatrów przy użyciu spreparowanego stołu?

No tak, ale klasyczniej rozumiane płyty także Karbidzi nagrywają. A być może najciekawsze z nich powstały we współpracy z ukraińskim pisarzem Jurijem Andruchowyczem. Ich pierwszy wspólny album z 2006 roku brzmi jeszcze jak, co prawda nieprzewidywalnie żywy, ale jednak projekt inspirowany przez festiwal literacki. Na to, co się od tamtej pory zdarzyło w ich muzycznej przygodzie wraz z rozwojem wspólnej relacji, nie znam odpowiednich słów. Wyobraźnia Andruchowycza, uszyta z modernistycznych ciągot, galicyjskich tęsknot i punkowej przewrotności znajduje w kompozycjach Karbido fantastyczne przedłużenie, gdzie w ciągu jednej anegdoty, wróć, piosenki, muzycy potrafią prowadzić słuchacza przez noise’owe pejzaże, operowe sample, lawiny freejazzowych solówek, potężne progrockujące gitarowo-elektroniczne repetytywy, bluesowe groovy, a i jeszcze poprzetykają to błyskotliwymi dźwiękowymi dowcipami.

Potrafią, ale nie muszą, więc jak zaraz będzie trzeba, muzyka wycofa się ku absolutnemu minimalowi – bo przede wszystkim Karbido z Andruchowyczem doskonale wiedzą, czemu ta cała szajba służy. Album Absynt jest bowiem muzyczną odpowiedzią – “adaptacja” to w tym wypadku nietrafione słowo – na powieść Perwersja, i w swoim przebiegu, w całościowej, słowno-muzycznej dramaturgii, sam jest powieścią, jest narracją tej rangi. Za każdym razem, kiedy siadam do odsłuchu tego albumu, jestem przygotowany na emocjonalną podróż jak przy najlepiej trzymającym w napięciu filmie; przeżywam tę opowieść zawsze mocno – i zawsze synestetycznie, słyszę tę muzykę obrazami. Ba! I to pomimo świadomie podkręconej “patchworkowości” materiału, gdzie obok stylistycznej różnorodności podchodzącej pod obłęd w podawanym przez Andruchowycza tekście pojawia się na równych prawach kilka języków.

Nie ma na YouTube’ie wielu wyjątków z tego albumu, jakieś live’y – i bardzo dobrze. Lepiej wziąć głęboki wdech i posłuchać go w całości, inaczej się nie liczy. //AKD


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.