Z umieszczaniem Diomede na plejlistach jest taki problem, jak w ogóle z moim słuchaniem muzyki: że przepadam za słuchaniem jej całymi albumami, tak jak to sobie zespół ułożył i zaproponował. I wiem, to postawa podwójnie anachroniczna, kiedy i przyzwyczajenia słuchaczy, i działania kapel w dobie streamingu ciążą znów ku prymatowi singla i EPki.
No, to z Diomede się dobraliśmy jak w korcu maku. „Przyśpiewki” to pełny, dojrzały album, który sprawdza się najlepiej w całości, od cudownej, niedzisiejszo melancholijnej „Agnieszki z Malborka”, przy której rozpływam się w budyń jakiegoś odległego, nie dającego się pochwycić wspomnienia, po awangardową miejscami aż po sztampę „awangardowości”, choć nie mniej melancholijną „Przyśpiewkę 2”. A po drodze – mnóstwo emocjonalnych mylnych tropów, nieoczywistych barw i odcieni, wyzyskanych aranżacjami z rozpoznawalnego, dość minimalnego instrumentarium.
I może by to było męczące, i może narzekałbym na za dużo a to bodźców, a pomyślików, ale czuję, że mimo luźno puszczonych lejców, całość zawsze się spina głównym zabiegiem: „Przyśpiewki” naprawdę oparte są na przyśpiewkach, ludowych i ludycznych. Kolejne utwory mają w swoich strukturach poukrywane cytaty i trawestacje z melodii tak głęboko wrytych w słuchackie DNA, że choćby nie wiem, gdzie poniosła autorów płyty ich muzyczna szajba, zawsze mogę się poczuć jak w domu, jak przy rzeczy dobrze znanej, choć świeżo podanej, jak w jakimś odległym, ciepłym wspomnieniu.
I ktoś się będzie srożył, że to dżezy albo nie dżezy, że za awangardowe na folk, zbyt skoczne na awangardę, a to wszystko nie tak. Muzyka Diomede gra tak, jak deszcz pada. Zawsze krążyła w świecie, akurat teraz skropliła się w album. A ja nie noszę parasola. //AKD