self-release, 2014 i dalej
Dekadę temu było lato i kumpel zabrał mnie nad Wisłę na koncert „kapeli brata koleżanki z liceum”. Na niedużej scence pod chmurą zastaliśmy dwóch typów z mikrofonami. Zero instrumentów, chyba tylko laptop i dziwna, sztuczna, ale bardzo skoczna nuta puszczana spod palca. Nie miałem wtedy wiele styczności z muzyką elektroniczną, tym bardziej to, co zaproponował wtedy Robodrom, wystrzeliło mnie z butów. Dość proste kompozycje oparte na tłustym brzmieniu syntezatorów i bujających bitach chłopaki łączyli z absurdalnymi tekstami, które często były obsesyjną apologią sztuczności, mechaniczności, robotyczności, laserowości, kampowego retro-futuryzmu i tym podobnych. No i wykon: miał w sobie coś prawie kabaretowego (w dobrym tego słowa znaczeniu), był jakby hołdem dla bzdury, radosnego bezwstydu i ekscesu. Po tym koncercie całymi dniami i tygodniami chodziła za mną groteskowa Królowa śniegu czy kompletnie niedorzeczny break-up song: Artur. Szczerze śmiałem się na wspomnienie tego ekscentrycznego i na swój sposób bardzo zabawnego show.
Tych dwóch ziomków to był Tomasz Robaczewski i Grzegorz Drojewski. Chyba dość krótko występowali tylko we dwóch, może zorientowali się, że mają w rękach (i głosach) jakiś interesujący koncept muzyczno-performatywny i postawili na rozwój. Rozwinęło się Robodromowe instrumentarium: pojawił się Jan Ambroziewicz ze swoim keytarem, stół DJ-ski, gitara elektryczna, a nawet cała sekcja dęta. Aranże live zaczęły robić się nieco bardziej złożone, chłopaki pojawiali się to tu to tam i jak na niszowy zespół ich single zaczęły gromadzić całkiem niezłą publiczność na YouTube. Notatką z tych czasów jest ich jedyny do tej pory longplay z 2014 roku. To barwna płyta, która – dla mnie – oddaje nieco energii wczesnego Robodromu, choć jest to zespół raczej singlowy, niż albumowy.
W pewnym momencie Drojewski odszedł i zaczął karierę w dubbingu (i słusznie, bo to niezwykle plastyczny głos), zastąpił go na jakiś czas Krzysztof Szczepaniak – charyzmatyczny aktor warszawskiego Teatru Dramatycznego. Po zmianie line-upu powstawały i kolejne numery (np. rewelacyjne Cukierki), które błyszczały żywszą niż dotąd produkcją, większą dynamiką, bardziej przemyślanymi aranżami. Numery, które chyba chciały być hitami.
Ostatni koncert formacji na którym byłem, odbył się latem 2019 w Domu Zabawy i Kultury DZiK w Warszawie, gdzie jako Robdorom wystąpił już tylko duet Tomka i Janka, otoczonych wyłącznie elektroniką: syntezatorami, grooveboxami, kostkami efektowymi, laptopem i mikrofonami. Grali Robodromowe evergreeny, ale tym razem występ miał posmak półimprowizowanego DJ-setu. Znowu inaczej niż do tej pory, ale też z polotem i energią. Sala DZiK-a była nabita do pełna, a widownia ewidentnie dzieliła się na przyjaciół i znajomych, którzy pamiętali twórcze wygłupy chłopaków sprzed niemal dekady i znacznie młodszych – tych, którzy znają ich z YouTube’a i do których przemawia przystępna ekscentryczność tej muzyki.
Trwająca dekadę z przerwami kariera Robodromu to wiele zmian składów i dekoracji, choć ta sama esencja. Zastanawia mnie, na ile świadoma jest ta kariera: na ile robiona dla autentycznej frajdy – którą w różnych proporcjach czuć było w każdej konfiguracji zespołu – a na ile z myślą o wyzyskaniu komercyjnego potencjału projektu – który jest (był?) niezaprzeczalny. Może najlepsze jeszcze przed Robodromem? //SK