Ach, całym serduszkiem czekałem na tę płytę, nawet o tym nie wiedząc! Zacząć trzeba od tego, że stoi za nią supergrupa. Trio BASTARDA, nie skłamię chyba, mówiąc, że prowadzone przez Pawła Szamburskiego, to ansambl jedyny w swoim rodzaju; gra tam wiolonczela i dwa klarnety, w tym jeden z kilku ledwie w kraju klarnet kontrabasowy. Trio gra wszystko, i wszystko, za co się weźmie, jest niemożliwą szajbą, żywą, świeżą, diabelsko bystrą. Program BASTARDY, który widziałem na żywo, oparty był akurat na średniowiecznych pieśniach katolickiej tradycji pogrzebowej, i brzmiałby równie dobrze i nieprzypadkowo w bazylice, w której był wykonywany, jak w zadymionym piwnicznym klubie. Potem – były melodie tradycji hebrajskiej, teraz z kolei BASTARDA gra Fado, i gra je znów tak, że równie dobrze można by z tym iść do klubu, jak do bazyliki. João de Sousa z kolei to portugalski śpiewak, od lat żyjący we Wrocławiu. Śpiewak, pieśniarz, którego miękki głos, odkąd przed paroma laty poznałem jego album „Ideal”, uspokaja mnie i otwiera jakieś zarastające chwastem furtki w głowie, a który równocześnie okazuje się być niezwykle plastyczny i doskonale operuje emocjonalnymi dramaturgiami. De Sousa wspaniale też rozumie napięcia między stylami szeroko rozumianego latino, a polską tradycją piosenkową, której złoty wszak okres garściami czerpał z różnych samb i bossanów. Warto posłuchać jego wykonań „Była pogoda” Komedy czy ikonicznego „Miłość ci wszystko wybaczy” (nota bene równolegle z „Fado” wyszedł właśnie jego kolejny solowy album!).
A o samym „Fado” nie napiszę ani słowem. Po prostu je sobie włączcie, dajcie się mu porwać i przeżyjcie, co tam macie w środku. To jest muzyka do przeżywania, jakiej nie usłyszycie od nikogo innego. // AKD